Plaga egipska w natarciu

To miał być piękny dzień. Nasz statek wycieczkowy zawitał na Costa Maya – Meksyk to było moje marzenie. Do tego nasza rocznica ślubu, w takim miejscu – coś wspaniałego. Na tapecie wycieczka autokarowa do piramid Majów, a potem błogie lenistwo na błękitnej lagunie. Istna sielanka.
Wstaliśmy o 6.00. Szybkie śniadanie na balkonie (bo stół w kajucie się nie zmieścił) i przełączamy się na tryb: zwiedzanie. Ochoczo lecimy do autobusu ( no może nie wszyscy ochoczo )– tyle na nas czeka wrażeń… Naszym przewodnikiem jest przemiły gość, wzrostu mojego syna z plemienia Majów, który każe na siebie mówić Jaguar i jak tylko usłyszymy jak ryczy lub gwiżdże swoim magicznym gwizdkiem mamy się stawić na zbiórkę. Zwiedzając piramidy i pozostałości po pałacu Majów dowiadujemy się, że Majowie ciągle są wśród nas – ok. 6 mln ludzi ma przynajmniej 1 z rodziców z tego plemienia. Mają swój język, alfabet, żyją w zgodzie z naturą. Obserwują chmury, ptaki i owady i na tej podstawie wiedzą, czy będzie deszcz, huragan czy upał. Znają się na ziołach, wiedzą co użyć na określoną dolegliwość – zamiast do apteki wychodzą do dżungli. Za klimatyzację służy im hamak na drzewie, w którym spędzają noce. Wspaniale wiedzieć, że są jeszcze na świecie ludzie, dla których przyroda i głos natury są ważne. Szkoda, że w tak niewielkim procencie.
Kolejnym punktem zwiedzania było jezioro Blue Lagoon, które jak mówią tubylcy, mieni się siedmioma odcieniami błękitu. Droga wiodła przez dżunglę, w której środku zobaczyliśmy dziką roślinność, plaże, leżaki, i całe zaplecze usługowe. Po prostu raj. Zaproponowano nam czas wolny i lokalny obiad – różne mięsa, świeże ryby i warzywa, pieczone przy nas, prosto z grilla z pysznymi sosami i świeżymi tortillami. Czego chcieć więcej… Ale i taki obrazek może się niespodziewanie zepsuć. Jak się okazało przybyliśmy tam akurat w porze wędrówki szarańczy. Były one wielkości dużych pasikoników, stąd nasza myśl, że to pewnie jakaś odmiana tychże owadów. Jeden z Meksykanów powiedział, że to locust, a słownik objaśnił – SZARAŃCZA!!! Tysiące ich przelatywały nad naszymi głowami, ale to jeszcze dałoby się przeżyć, jak i to, że zajmowały leżaki przy jeziorze wylegując się bezczelnie w słońcu na naszych miejscach. Ale gdy zaczęły spadać gdzie popadnie: siadać na włosach, ubraniach, stołach, przy których jedliśmy, tego już było za wiele! Na tubylcach nie robiło to zbytniego wrażenia – na nas, Europejczykach nie obytych z tutejszym „robactwem” to było coś ciężkiego do przeżycia. Zaczęły się ucieczki od stołu, piski i dziwnie wyglądające tańce, w celu zrzucenia z siebie pasażera na gapę. Trudno było jeść w tych warunkach, bo każdy rozglądał się, czy ten ktoś na nim nie siedzi. „Jaguar”, strzepując jednego z obrzydzeniem z mojej spódnicy, stwierdził, że lubi je tylko z grilla 🙂 Zawsze to jakiś sposób oswojenia tego natręta. Koniec końców byliśmy szczęśliwi jak minął nasz „freetime” i mogliśmy wreszcie wsiąść do autobusu. Nie było nam dane upajać się urokiem tego miejsca, które dla wielu turystów przybywających tutaj jest jednym z piękniejszych. Cóż… nam już zawsze kojarzyć się będzie z wielkim owadem – szkodnikiem, który przybył na naszą rocznicę nieproszony 🙂
